Spowiedź żołnierza
Paul Renard (Phillips Holmes), muzyk znad Sekwany, zabiwszy człowieka na froncie Wielkiej Wojny – nie bezimiennego Niemca, a konkretnego żołnierza o twarzy Waltera Holderlina (Tom Douglas) – poszukuje absolucji. Ponieważ udzielone przez księdza rozgrzeszenie mu nie wystarcza, wyrusza za granicę w celu odnalezienia rodziny zmarłego i przeproszenia jej za grzech, którego się dopuścił. Na miejscu jest wyraźnie niechciany. Doktor Holderlin (Lionel Barrymore), ojciec Waltera, nie ma zamiaru gościć w swym domu obcego, w dodatku Francuza. Zdanie zmienia dopiero w chwili, gdy Elsa (Nancy Carroll), narzeczona jego syna, rozpoznaje w Paulu mężczyznę, który na grobie jej niedoszłego męża składa kwiaty. Holderlinowie doceniają ten gest i przyjmują kawalera z otwartymi ramionami. On zaś tuszuje popełnioną zbrodnię i wymyśla kłamstwo, jakoby w Paryżu sprzed wybuchu pożogi przyjaźnił się z Walterem. Z czasem zakochuje się w Elsie, i to z wzajemnością, co na rękę jest zarówno nestorowi rodu, jak i jego małżonce (Louise Carter), którzy traktują chłopca jak własnego. Renard w końcu nie wytrzymuje i wyjawia dziewczynie prawdę. Ona natomiast, widząc jego cierpienie, wybacza mu i prosi, by o niczym nie mówił Holderlinom. Te słowa to balsam na jego dręczoną wyrzutami sumienia duszę. Przystaje na jej prośbę i w ramach pokuty postanawia zostać w Niemczech.
„Człowiek, którego zabiłem” (1932) Ernsta Lubitscha to suplement do dwóch kinowych rozpraw antywojennych, a mianowicie do „Czterech synów” (reż. John Ford, 1928), w którym tytułowi bohaterowie – młodzi Bawarczycy rozrzuceni po świecie przez los – stają do bratobójczej walki (jeden opowiada się za ententą, trzech za kajzerem), oraz do „Na Zachodzie bez zmian” (reż. Lewis Milestone, 1930) na podstawie porażającej prozy Ericha Marii Remarque’a, przekonującej, że oto w prowadzeniu bojów nie ma nic wzniosłego. To wprost niebywałe, że obraz ten zrealizował Lubitsch, którego „Uśmiechniętego porucznika” (1931), muzyczną farsę na wskroś przesiąkniętą mniej lub bardziej zakamuflowanym erotyzmem, przedsiębiorstwo Paramount wydało niespełna pół roku wcześniej. Niemniej – jak zauważył Jerzy Toeplitz na łamach „Kurjera Polskiego” – twórca dowiódł tym utworem, że jest „reżyserem wszechstronnym, potrafiącym, poza operetkami, opracować temat poważny”.
Oparty na sztuce „L’Homme que j’ai tué” Maurice’a Rostanda z 1930 roku, której anglojęzycznej adaptacji scenicznej – „The Man I Killed” – dokonał Reginald Berkeley (włodarze wytwórni, chcąc przyciągnąć publiczność do kas biletowych – bezowocnie, jak się ostatecznie okazało – nadali ekranizacji niekojarzący się z gangsteryzmem tytuł „Broken Lullaby”, czyli „Przerwana kołysanka”), to najbardziej ponury punkt w filmografii Lubitscha. Nie jest to bynajmniej późniejsze o dekadę „Być albo nie być” (1942), a zatem czarna komedia zwalczająca nazizm śmiechem, lecz patetyczny traktat o bezsensie konfliktów zbrojnych, poczuciu winy, druzgocących skutkach nacjonalizmu i ksenofobii. To także, patrząc retrospektywnie, akt oskarżenia przeciwko Niemcom, dawnej ojczyźnie Lubitscha, głęboko zakorzenionej w militaryzmie, śniącej o potędze i gotowej zaprowadzić – nie tylko we własnych ramach, ale też wzdłuż i wszerz kontynentu – brunatną dyktaturę (siedem dni po pierwszej rocznicy amerykańskiej premiery filmu kanclerzem kraju mianowano Adolfa Hitlera).
Paul pragnie odkupienia i robi wiele, by go dostąpić. „Zabiłem człowieka. Wciąż widzę go przed oczami” – wyznaje w konfesjonale, tuż po mszy, którą Lubitsch – na zasadzie montażu skojarzeniowego – zestawia z obchodami Dnia Pamięci (salwy armatnie, symbolizujące, o, ironio, radość z podpisanego dokładnie dwanaście miesięcy wcześniej zawieszenia broni, przeplatają się z ujęciami ukrzyżowanego Chrystusa). „Byłem skrzypkiem bez reszty poświęconym muzyce i jej pięknu, a zamiast niej wydałem na świat morderstwo”. „Dlaczego to zrobiłeś?” – pyta ksiądz. „Nie wiem, bez powodu” – odpiera Renard. „Wykonywałeś rozkazy” – usprawiedliwia go kaznodzieja, najwyraźniej zdziwiony postawą młodzieńca. Rzecz w tym, że Paul nie pojmuje, dlaczego ktoś w ogóle wydał dyspozycje, by Francuz eksterminował Niemca, i na odwrót (już Milestone w swym nagrodzonym Oscarem obrazie perswadował, że gdyby nie bagnety i mundury, jego bohaterowie mogliby być przyjaciółmi, a nie wrogami). Niezrozumiany przez duchownego udaje się do rodzinnego miasteczka swej ofiary, by u źródeł – a nie u Boga – szukać przebaczenia.
Przeżywa szok, widząc, jak żywe w Niemczech są resentymenty. Nastawieni antagonistycznie mieszkańcy nawet nie ukrywają niechęci, jaką darzą przybysza. „Dla mnie każdy Francuz jest mordercą mojego syna!” – powiada Holderlin senior, a koledzy mu przyklaskują. „Jeśli spotkam takiego delikwenta w Paryżu, stwierdzę, że – no, cóż – jest u siebie. Ale kiedy zobaczę go idącego niemiecką ulicą, po niemieckim mieście, pod niemieckim niebem, to takiego widoku nie zdzierżę” – dodaje ktoś. W panu Holderlinie następuje przemiana, gdy w Renardzie dostrzega swego chłopca. Zaczyna empatyzować, zdając sobie sprawę, iż w gruncie rzeczy to jego pokolenie – starych i wychowanych w myśl pruskiego drylu mężczyzn – wysłało swe dzieci na pewną śmierć. „Gdy wyjeżdżał, stałem i wiwatowałem” – mówi z bólem. Niewykluczone, iż nigdy nie dowie się, co zrobił Paul, ale może przynajmniej posłuchać wykonywanej przezeń na skrzypcach muzyki, tej samej, którą grał mu kiedyś Walter.

Człowiek, którego zabiłem (1932)
Broken Lullaby
PARAMOUNT PICTURES ● Reżyseria: Ernst Lubitsch ● Scenariusz: Samson Raphaelson i Ernest Vajda ● Wykonawcy: Lionel Barrymore, Nancy Carroll, Phillips Holmes, Louise Carter, Lucien Littlefield, ZaSu Pitts, Frank Sheridan i Emma Dunn.
📅 23 stycznia 1932 roku ● 76 minut