Detektyw z Honolulu
Charlie Chan, korpulentny sierżant (później awansowany na inspektora) wydziału policji w Honolulu, to postać stworzona przez powieściopisarza Earla Derra Biggersa. Najpierw, w latach 1925-1932, pojawiał się na kartach sześciu książek, a potem, począwszy od 1926 roku, stał się bohaterem ponad czterech tuzinów mniej lub bardziej popularnych filmów (ostatni z nich miał premierę w 1981 roku). Pisząc, Biggers inspirował się personą Changa Apana, jak najprawdziwszego hawajskiego gliniarza. Autorowi poczytnych publikacji przyświecał jasny i szlachetny cel – chciał odczarować dominujący w Stanach Zjednoczonych stereotyp Chińczyka będącego wylęgarnią tak zwanego żółtego niebezpieczeństwa. Obraz płynącego z Państwa Środka zagrożenia wykreował dekadę wcześniej Sax Rohmer, twórca chcącego unicestwić Zachód arcyłotra i szalonego naukowca Fu Manchu [więcej o tym antagoniście można przeczytać w omówieniu kuriozalnego „Powrotu Fu Manchu” Rowlanda V. Lee z 1930 roku].
Czy Biggersowi udało się sprostać zadaniu? Charlie Chan, owszem, reprezentuje dobrego Amerykanina chińskiego pochodzenia, całkowicie oddanego nowej macierzy i ani myślącego, by wracać do Azji (na obczyźnie zakorzenił się zresztą tak mocno, że zdążył spłodzić czternaścioro dzieci!). Stanowi przykład modelowej wręcz asymilacji oraz ucieleśnienie mitycznego Snu o sukcesie, który faktycznie się ziścił (ma to, rzecz jasna, związek ze społeczno-politycznymi przetasowaniami na Hawajach, gdzie w owym czasie coraz więcej imigrantów z Chin pokonywało kolejne szczeble drabiny, rzadziej uprawiając rolę, częściej zaś zasilając tkankę miejską i proletariat, a nawet klasę średnią). Chan, w przeciwieństwie do Fu Manchu, któremu marzy się ukaranie białej rasy za imperializm, decyduje się uczynić USA miejscem jeszcze lepszym do życia, bo wolnym od przestępczości. To człowiek prosty i miły, uwielbiający rozwiązywać zagadki. Wzór do naśladowania.
Problem w tym, że współcześnie postać tę można interpretować zgoła inaczej. Historyczka Jill Lepore na przykład wprost nazywa Chana „jedną z najbardziej znienawidzonych osób w dziejach jankeskiej popkultury”, porównując go nawet do wuja Toma z powieści Harriet Beecher Stowe. Badaczka Naomi Greene w pracy „From Fu Manchu to Kung Fu Panda: Images of China in American Film” zauważa, że Charlie Chan również jest figurą ufundowaną przez rasizm, może nieszczególnie diaboliczny, lecz wciąż krzywdzący. Wprawdzie posiada całe mnóstwo pozytywnych cech – od inteligencji przez heroizm aż po niekłamaną życzliwość – to z trudem posługuje się angielskim, posiłkując się językiem pidżynowym, dzięki któremu, niczym współczesny Konfucjusz, rzuca wschodnimi mądrościami. Największą bolączką z dzisiejszej perspektywy jest natomiast fakt, iż w utworach o przygodach Chana wcielali się w niego biali aktorzy, co rysuje się jako symboliczny akt kolonizacji.
Nie od razu tak było. W latach 1926-1929 powstały trzy obrazy, w których protagonistę zagrali wykonawcy o azjatyckich korzeniach – George Kuwa, Sōjin oraz E. L. Park – jednak były to nieudane ekranizacje. Producenci podejrzewali, że wszystko przez to, iż widz z USA nie jest w stanie utożsamić się z protagonistą niebędącym przedstawicielem rasy kaukaskiej. Gdy więc prawa do adaptacji książek Biggersa trafiły do Fox Film Corporation, studio postanowiło obsadzić Warnera Olanda, Szweda (!), który już w epoce niemej mierzył się z rolami orientalnymi. Co ciekawe, to właśnie on wystąpił czterokrotnie przed kamerami jako nikczemny Fu Manchu. Istny obrót o 180 stopni, nie ma co. Jego wcześniejsze ekranowe łajdactwa zostały zapomniane. Kiedy w 1936 roku odwiedził Szanghaj, powitano go jak narodowego bohatera (w Chinach nigdy oficjalnie nie pokazywano dreszczowców o nieobliczalnym jajogłowym, więc tym łatwiej było się mieszkańcom przekonać do pozytywnego, choć zarazem ekscentrycznego wizerunku detektywa z Honolulu).
Oland rozpoczął od uchodzącego za zaginione dzieła „Trzy strzały” (1931) Hamiltona MacFaddena (w sumie aktor pojawił się w szesnastu filmach z tego uniwersum, z czego 25 procent się nie zachowało; zmarł w 1938 roku, nie dokończywszy siedemnastego projektu). Tytuł został entuzjastycznie przyjęty, dlatego władze Foxa dały zielone światło kolejnym realizacjom. Tak wydano „Czarnego wielbłąda” (1931) w reżyserii tegoż samego MacFaddena. Fabuła nie należy do szczególnie skomplikowanych – to klasyczny whodunit, w którym Chan musi rozwiązać zagadkę tajemniczego morderstwa hollywoodzkiej gwiazdy (Dorothy Revier) kręcącej swój najnowszy hit na Hawajach. Podejrzany oczywiście jest każdy, kto mógł mieć kontakt z denatką, ale inspektor skupia się głównie na mistyku Tarneverro (nic dziwnego – gra go wszak Bela Lugosi). Jak mówi chińskie przysłowie – powiada w pewnym momencie Chan – „śmierć jest jak czarny wielbłąd klęczący nieproszony przy każdej bramie”. Większość materiału nagrano w plenerze, co sprawia, iż film jest dziś pocztówką ze stanu Aloha u zarania lat trzydziestych.
Biggers zmarł w 1933 roku. Nie chciał, by jakikolwiek inny autor kontynuował jego pracę, dlatego zakładano, że nie będzie więcej zagadek do rozwiązania poza tymi opisanymi w książkach, lecz wdowa po nim sprzedała prawa do postaci Foxowi. Dobrze się stało. Filmy z Chanem – wysłanym na ekspedycje dookoła świata – w zasadzie utrzymywały wytwórnię w najgorszych chwilach Wielkiego Kryzysu. Schedę po Olandzie przejął Sidney Toler, który – najpierw dla Foxa, a potem dla Monogram Pictures z Poverty Row – wystąpił (w latach 1939-1946) w dwudziestu dwóch filmach o gliniarzu z Honolulu.
Czarny wielbłąd (1931)
The Black Camel
FOX FILM CORPORATION ● Reżyseria: Hamilton MacFadden ● Scenariusz: Hugh Stanislaus Stange, Barry Conners, Philip Klein i Dudley Nichols ● Wykonawcy: Warner Oland, Sally Eilers, Bela Lugosi, Dorothy Revier, Victor Varconi, Murray Kinnell, Robert Young, Otto Yamaoka i Dwight Frye.
📅 21 czerwca 1931 roku ● 67 minut