Wiara, nadzieja i miłość

Florence Fallon (Barbara Stanwyck) nie kryje oburzenia na wieść o tym, że kościelna starszyzna zwolniła jej ojca, który parafią kierował przez dobre dwie dekady, by na jego miejsce zatrudnić kaznodzieję będącego w sile wieku. Gdy rodzic umiera, kobieta staje na ambonie, by wygłosić pełne żalu przemówienie. Posądzając decydentów o hipokryzję, wyrzuca ich z przybytku [niczym Jezus kupców (J 2, 13-17)]. Jej płynącego prosto z serca kazania słucha przedsiębiorca Bob Hornsby (Sam Hardy), który zachęca ją, by poświęciła się ewangelizacji. Siostra Florence, bo tak ją teraz nazywają w Stanach Zjednoczonych, głosi Słowo Boże wszem wobec, jednocześnie skłaniając naiwnych odbiorców do wpłacania datków na jej Świątynię Szczęścia – wystarczy sięgnąć do portfela, by dostąpić zbawienia. W tym samym czasie niejaki John Carson (David Manners), niewidomy weteran wojenny i muzyk bez pracy, którym na co dzień opiekuje się pani Higgins (Beryl Mercer), planuje popełnić samobójstwo. Przed rzuceniem się z okna powstrzymuje go płynący z radia głos panny Fallon. Chcąc podziękować Florence za uratowanie życia, udaje się do jej tabernakulum. Młodzi zakochują się w sobie, co nie w smak jest Bobowi, który zaczyna szantażować podwładną, grożąc jej, że zdemaskuje ją na oczach wiernych. Florence mówi Johnowi prawdę, a on – absolutnie niezrażony – wyznaje jej miłość. Dzięki temu szczeremu zwierzeniu dziewczyna na powrót odnajduje Boga i dobro tkwiące w bliźnich.

„Cudotwórczyni” (1931) Franka Capry to znakomite i zniuansowane kino, w którym reżyser drugi raz – po równie fenomenalnych „Ćmach nocnych” (1930) – łączy siły ze swą ulubioną aktorką. Stanwyck (z nazwiskiem, niczym w „Tańcu za dziesiątaka” Lionela Barrymore’a z 1931 roku, ponownie nad tytułem), co nie jest bynajmniej zaskoczeniem, doskonale radzi sobie z rolą zawiedzionej kobiety, która odwraca się od nauk głoszonych niegdyś przez jej ojca, by oddać się cynicznemu nabijaniu prostodusznych chrześcijan w butelkę. Układając się z drobnym cwaniaczkiem gotowym zabić, by osiągnąć postawione sobie cele, zaczyna uprawiać faryzeuszostwo na pełen etat.

Wyprodukowany – a jakżeby inaczej – przez Harry’ego Cohna utwór oparty został na broadwayowskiej sztuce z 1927 roku „Bless You, Sister” autorstwa Johna Meehana (współtwórcy scenariuszy do takich hitów studia MGM jak choćby „Rozwódka” Roberta Z. Leonarda z 1930 roku czy „Wolne dusze” Clarence’a Browna z roku 1931) oraz świeżo zakontraktowanego przez wytwórnię Columbia Pictures Roberta Riskina, późniejszego zdobywcy Oscara za skrypt do „Ich nocy” (1934) Capry. Oryginalne przedstawienie okazało się klapą, ale pochodzący z Włoch reżyser dostrzegł potencjał drzemiący w tej historii. I choć współcześnie śmiało można rzec, że „Cudotwórczyni” to autentycznie napisane i wspaniale zrealizowane dzieło (wszak kamera prawdziwie się tu porusza), to po premierze nie miało ono zbyt wielu zwolenników. Intuicja zawiodła Caprę. Być może zaważył temat. Bo choć nikt nie chciał robić filmu antykościelnego – wręcz przeciwnie, o czym świadczy odkupieńczy finał – niewykluczone, iż odpowiednie gremia i wszelkie legiony przyzwoitości zdążyły zadbać o to, by widownie świeciły pustkami.

„Religia jest jak wszystko inne: świetna, gdy ją sprzedajesz, kiepska, jeśli rozdajesz za darmo” – powiada w pewnym momencie Bob. Dla niego wiara to tylko jeden z wielu w kapitalistycznej Ameryce sposobów na zarabianie. Zgodnie z tym credo Hornsby idzie przez życie. Wykorzystuje załamanie nerwowe i żałobę Florence, by uczynić z niej oszukaną ewangelistkę dokonującą lipnych cudów. Perfekcyjnie wybrzmiewa to w scenie, w której kobieta – niczym biblijny Daniel (Dn 6, 17-25) – wchodzi do klatki z lwami. Publika wzdycha z przerażenia, ale bez obaw – nie ma szans, by coś jej się stało. To tylko mistyfikacja, kuglarska sztuczka – zwierzęta zostały nakarmione, zaś w ich paszcze, na wszelki wypadek, wymierzone są trzy naładowane strzelby. „Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami” (Mt 7, 15) – głosi otwierająca całość plansza (w czołówce pojawia się błędna informacja, jakoby zdanie to pochodziło z ósmego rozdziału Ewangelii według świętego Mateusza).

I oto nagle na drodze prorokini staje cnotliwy John. Owszem, miał chwilę słabości, ale wyszedł z niej obronną ręką. Florence nie potrafi przejść obok niego obojętnie. Ujmuje ją jego pełna skromności postawa. Może i pierwotnie mami go obietnicami bez pokrycia („Błogosławieni, którzy nie widzą, albowiem oni na oczy przejrzą” – grzmi kobieta ze sceny), ale z czasem – otworzywszy swe serce – gotowa jest wyznać przed nim wszystkie grzechy, byle tylko zasłużyć na uczucie, którym ją darzy. Jako się rzekło, staje się światłość (Rdz 1, 3). Nie siostra Fallon jest cudotwórczynią, a on – to John sprawia, że Florence odzyskuje wzrok. Nie dolar się liczy, jak usilnie, nawet w finale, przekonuje Hornsby, który religię postrzega jako idącą w parze z polityką i patriotyzmem, a wiara, nadzieja i miłość.

Ciekawostka: zdaje się, że „Cudotwórczyni” to pierwszy film lat trzydziestych, w którym jeden z bohaterów wykonuje szalenie nieobyczajny gest, pokazując drugiej osobie środkowy palec.

Plakat filmu "Cudotwórczyni" (reż. Frank Capra, 1931)

Cudotwórczyni (1931)

The Miracle Woman

COLUMBIA PICTURES ● Reżyseria: Frank Capra ● Scenariusz: Jo Swerling i Dorothy Howell ● Wykonawcy: Barbara Stanwyck, David Manners, Sam Hardy i Beryl Mercer.

📅 20 lipca 1931 roku ● 90 minut