Moc i wola
Najbardziej newralgiczny rok w dziejach Wielkiego Kryzysu sprzyjał ekranowym debiutom superbohaterów. W kwietniu do kin w Stanach Zjednoczonych wprowadzono „Człowieka małpę” (reż. W. S. Van Dyke, 1932), pierwszą w pełni dźwiękową adaptację przygód Tarzana, którego wizerunek – utrwalony przez Johnny’ego Weissmullera – zawładnął wyobraźnią widowni na całym globie. We wrześniu zaś do dystrybucji trafił „Chandu” (reż. William Cameron Menzies, Marcel Varnel, 1932), wyprodukowana przez niekojarzone z niesamowitkami studio Fox Film Corporation opowieść o Jankesie, który – pobrawszy nauki od hinduskich joginów – stał się tytułowym magiem walczącym ze złem. Wprawdzie Chandu, którego Ameryka poznała dzięki nadawanemu od 1932 do 1936 roku (a potem wznowionemu w latach 1948-1950) serialowi radiowemu autorstwa Harry’ego A. Earnshawa, Very M. Oldham i Raymonda R. Morgana, nigdy nie zyskał takiej renomy jak wychowany przez antropoidy król zwierząt, ale – patrząc retrospektywnie – położył podwaliny pod współczesną popkulturę.
Dzieło Menziesa i Varnela zasadza się, podobnie jak trwające około kwadransa odcinki słuchowiska, na bzdurnej fabule. Oto Frank Chandler (Edmund Lowe), zgłębiwszy gdzieś w Indiach tajniki wiedzy przekazanej mu przez fakirów, przyjmuje nową tożsamość i jako Chandu zostaje wysłany do Egiptu, by rozprawić się tam z zagrażającym ludzkości Roxorem (Bela Lugosi). Obłąkany żądzą władzy łotr pragnie przejąć kontrolę nad światem, w czym pomóc ma mu ukradziona Robertowi Regentowi (Henry B. Walthall), szwagrowi Franka, niszczycielska maszyna emitująca śmiercionośny promień obracający wszystko w proch. Chandu wykorzystuje nabyte umiejętności – od projekcji astralnych przez teleportację aż po zdolność tworzenia iluzji i wpływania na umysły innych – by pokonać przeciwnika, a przy okazji uratować bliskie sobie osoby: Roberta, jego żonę i córkę (Virginia Hammond i June Lang), a także swą ukochaną, księżniczkę Nadji (Irene Ware). Rezultat łatwy jest do przewidzenia.
I choć anegdota jest równie niedorzeczna, co w utworach poświęconych megalomańskim planom snutym przez szalonego doktora Fu Manchu, to nie ona stanowi o wyjątkowości filmu, a najprawdziwsze czary odprawiane przez ekipę stojącą za „Chandu”. Mowa tu nie tyle o Varnelu, którego wkład – jak sugerują badacze – ograniczał się do reżyserowania partii komediowych (na czele z momentami skupionymi wokół uzależnionego od gorzałki pomagiera protagonisty, zagranego przez Herberta Mundina), co o Menziesie, jednym z największych geniuszy studyjnego Hollywood. Menzies, absolwent Yale, weteran Wielkiej Wojny i człowiek obdarzony ponadprzeciętnym zmysłem wizualnym, literalnie współkreował Fabrykę Snów jako miejsce, w którym nie ma rzeczy niemożliwych. Gdy stawał na planie „Chandu”, miał już na koncie dwa Oscary za scenografię – do „Gołębicy” (reż. Roland West, 1927) i „Burzy” (reż. Sam Taylor, 1928) – i w znacznej mierze to właśnie on odpowiadał za estetyczną warstwę przedsięwzięcia (pozycja Menziesa w Mieście Złudy była tak silna, że jego nazwisko pojawiało się w czołówkach filmów, przy których zajmował się oprawą, co wtedy nie było takie oczywiste).
Tak się składa, że „Chandu” wygląda – i brzmi (ilustracja muzyczna Louisa De Francesco nie odpuszcza ani na chwilę) – obłędnie, i to nie tylko za sprawą fotografii wybitnego operatora Jamesa Wonga Howe’a (ruchy kamery są płynne, oświetlenie zaś wzmacnia niezwykłość historii), lecz także zdjęć kombinowanych. Pod tym względem dzieło jawi się wręcz jako encyklopedia wczesnych efektów specjalnych. W „Chandu” optyczne sztuczki następują jedna po drugiej, niczym we wczesnych atrakcjach Georges’a Mélièsa – na łamach polskiej prasy z epoki, komplementując „rozmach wystawy” oraz „stronę techniczną i akcesoryjną”, pisano o scenach żywcem wyjętych z fantastyki naukowej Fritza Langa, czyli „Metropolis” (1927) i „Kobiety na Księżycu” (1929) – lecz są nawet bardziej wyrafinowane, i to pomimo skromnego budżetu przeznaczonego reżyserom przez dryfującą wówczas wytwórnię. Część z nich zrealizowano bezpośrednio przed obiektywem (makiety, reprojekcja, maski wędrujące, podwójna ekspozycja), inne powstały na stole trikowym.
Pal licho, że na poziomie treści „Chandu” to czyste banialuki, jeśli warsztatowo to być może najdoskonalszy obraz wczesnych lat trzydziestych, mogący służyć za podręcznik gramatyki i stylistyki filmowej. I choć dziś ten superbohater AD 1932 nie należy do powszechnie znanych, to pewne jest, iż wycisnął trwałe piętno na kulturze XX wieku. Zafascynowany nim Stan Lee, autor i wydawca związany z Marvel Comics, wielokrotnie przyznawał, że Chandu zainspirował go do stworzenia postaci Doktora Strange’a, a zatem zuchwałego amerykańskiego chirurga, który – doznawszy urazu dłoni przekreślającego jego karierę – udał się na Daleki Wschód, by pobierać nauki u mędrca i stać się czarnoksiężnikiem. Najprawdopodobniej „Chandu” znali George Lucas i Steven Spielberg, przygotowując „Poszukiwaczy zaginionej Arki” (1981) w reżyserii tego drugiego. Czy to oznacza w takim razie, że koncepcja Mocy zaprezentowana przez Lucasa w jego „Gwiezdnych wojnach” (1977) także ma swoje źródło w filmie Menziesa i Varnela? Co prawda oficjalnego potwierdzenia tej tezy nie ma, ale istnieje mnóstwo punktów łączących predyspozycje przejawiane przez Chandu z potencjałem posiadanym przez rycerzy Jedi. Mało tego, „«diabelska maszyna» elektryczna”, jak na łamach „Kina, Tygodnika Ilustrowanego” nazwano wynalazek mający zetrzeć z powierzchni ziemi „Londyn, Nowy Jork i Cesarstwo Rzymskie”, przypomina nic innego, jak Gwiazdę Śmierci, stację bojową zdolną niszczyć całe planety.
Chandu (1932)
Chandu the Magician
FOX FILM CORPORATION ● Reżyseria: William Cameron Menzies i Marcel Varnel ● Scenariusz: Barry Conners i Philip Klein ● Wykonawcy: Edmund Lowe, Bela Lugosi, Irene Ware, Herbert Mundin, Henry B. Walthall, June Lang i Virginia Hammond.
📅 18 września 1932 roku ● 71 minut